Wstępu słowem i odc. 1 i 2

Od dziś na platformie figowiec.net będą ukazywały się krótkie opowieści w odcinkach. Przed Państwem pierwsza z Dobrych Historii!

Prawdopodobnie historia ta, poruszy tylko Piękną część widowni. Ale Panowie! Błagam! Czytajcie! Tylko może po prostu głośno o tym nie mówcie.

Nie wiem też do końca o czem będzie ta opowieść, bo z każdym odcinkiem coś się dzieje i koncepcja się zmienia. Będzie miłość, wiara i odrobina szaleństwa. Będzie trochę krwi i może jakaś zdrada. Konie, maliny i bal. Ale to dobra historia, więc miejmy nadzieję, że wszystko dobrze się skończy!

Ta historia będzie opowiedziana nie tylko słowem. Będziecie mogli również zobaczyć skrawek tej opowieści. Będzie to, jestem przekonana wiśnia na torcie. A stanie się to za sprawą utalentowanej, wspaniałej młodej artystki Marii Domańskiej. Współpraca z nią to zaszczyt. I sami zobaczycie, że czytanie nabierze innego wymiaru. Dzięki jej ilustracjom wasza wyobraźnia wybiegnie dalej po za dobre historie…

A zatem, zaczynajmy. Przenieśmy się do czasów naszych pradziadów. Kiedy życie toczy się we dworach, ziemia daje chleb i odzienie, mężczyźni kochają konie i ciężką pracę, kobiety kochają kwiaty i pilnują ogniska domowego. Świat jest prosty i jasny. Nad polami babie lato zatrzymuje się, co rusz na starych wierzbach, które ciągle płaczą nad przemijającymi dniami. Tylko ptaki się spieszą. Dzień zaczyna się wtedy, kiedy budzi się skowronek.

Wieś mazowiecka. Chłodny wrześniowy świt. Sieraków budzi się do życia. Słońce zagląda już w okiennice rządcówki, porządnego, podmurowanego budynku, ale mniejszego i skromniejszego od dworu. Coś okrutnie zaskrzypiało. Ktoś ze służby otwiera na oścież starą bramę…

Odcinek 1

Stój! Stój! Antoni nie oglądał się, biegł dalej. Jednak przeraźliwy kobiecy krzyk doganiał go. Nie poznał, czy to wołanie o pomoc, czy groźba. Chciał jak najszybciej uciec. Prawie dusił się ze zmęczenia, ale czuł, że nie może się zatrzymać. Sucha gałąź drasnęła go po policzku. Biegł dalej, co raz szybciej, przecinając gęsty las. Biegł, biegł, biegł. Upiorny głos, który usiłował go zatrzymać jakby ucichł, ale strach i zmęczenie nie zostały z tyłu. Już miał paść twarzą we wczesny wrześniowy wrzos, ale usłyszał pianie kogutów i skrzypienie starej bramy. Dzięki Bogu! To był tylko sen. Znowu. Który to już raz zmora tak mocno zmęczyła Antoniego Daniłowicza?

Antoni przeciągnął swoje młode i zdrowe kości. Słońce już raźnie zaglądało przez otwarte okiennice. Czas najwyższy wysunąć się spod pierzyny. Do śniadania jeszcze sporo czasu, a roboty w gospodarstwie nie brakuje. Obmył twarz, ubrał się i szybko minął izbę rodziców. Kątem oka zauważył ojca, klęczącego przed obrazem świętej Panienki, przywiezionej z jakiegoś odpustu pewno przez pradziada.

Gospodarstwo państwa Sierakowskich budziło się do życia. Bramę wjazdową szeroko zaraz o świcie otwierano. Bydło i trzodę parobcy wypędzili już na pastwiska koło dużej leszczyny. Ptactwa drobnego dzieci doglądały przy warzywniku za stodołami.

Antoni wychodząc z rządcówki po prawej stronie mijał dużą studnię. Zaś, trzy spore kroki od studni, ozdobiona kwieciem i ziołami, stała na wąskim, cokole, figura Madonny z Dzieciątkiem. Troskliwie witała i wskazywała gościom drogę przez lipową aleję, do dworu. Dwór zaś modrzewiowy, ale podmurowany stał na małym wzniesieniu, aby dać słońcu sposobność nań patrzeć jak najwięcej. Wszyscy, którzy rano mijali figurę, mieli w zwyczaju na chwilę przystanąć i prosić o błogosławieństwo na kolejny dzień pracy. Antoni spojrzał tylko w przelocie na Madonnę i żywo zagwizdał. Od strony stajni przybiegły trzy czarne charty. Wesoło rzuciły się do stóp Antoniego, który w myślach układał plan swoich codziennych obowiązków. Zmierzył wzrokiem dwór, który jeszcze smacznie spał. Choć z komina leciał już młody dym, wysoko w niebo, jakby mu się gdzie spieszyło. Zdawało mu się też, że okiennice w izbie od północy były już otwarte, i że wiklinowy fotel, który zeszłej zimy tak zręcznie wymajstrował, bujał się pusty na małym tarasie. Jednak nie sprawdzał tego, bo myśli jego powędrowały do codziennych sprawunków.

Antoni dzień zawsze zaczynał od wizyty w stajni. Konie były właściwie jedynymi stworzeniami, które jak mu się wydawało, kochał. Spędzał tam każdą wolną chwilę. Stajnia właścicieli majątku nie była największą na Mazowszu. Ale tylko tu mieli dwa cugi rosłych tarantów. Było też kilka koni karych i gniadych. Lecz te wszystkie to były konie arabskie albo z Tatarii sprowadzone. Antoni uważał tylko jednego srebrnego Sokoła, który był koniem polskim, a których już w Ojczyźnie brakowało.

Gdy mruczał coś pod nosem, głaszcząc po siwym łbie Sokoła, dołączył do niego, pan Ignacy, jego ojciec. Doświadczony i spracowany. Pięćdziesiąt wiosen wyraźnie posrebrzyło mądrą głowę Starego, jak ogólnie mówiono na pana Daniłowicza i to z szacunkiem, i powagą, a nie jakby się mogło wydawać z przywarą i złośliwością. I tak przeszło już od dziesięciu lat, kiedy to Antek skończył trzynasty rok życia i zaczął być Antonim, co rano we dwóch obchodzili gospodarstwo i zarządzali pracą niemałej liczby parobków i służących. Teraz już, Antoni często sam na czworaki szedł i rozdzielał robotę, a ojciec w tym czasie zachodził do pana Sierakowskiego na gawędę, podczas, której zawsze osłaniał ich dym z fajek, co to je specjalista w samym Wilnie wystrugał. Zanim Antoni obszedł wszystkie obory i pomógł służącym w porannym obrządku, czas było powrócić na śniadanie.

Antoni lubił wrzesień. Było znacznie spokojniej niż we żniwa, a i we dworze więcej się działo. Chociaż wszelkie uciechy i zabawy nie obchodziły w ogóle młodego Daniłowicza, mimo, że właściciel zapraszał swego zarządcę z rodziną na wszelkie uroczystości. Trzeba tu wspomnieć, że państwo Sierakowscy swego ekonoma traktowali prawie jak równego sobie i z wszelkim szacunkiem. Antoni, gdy we dworze trwały zabawy i wesela, siadał na werandzie i przysłuchiwał się tylko. Czasem coś strugał w brzozowych kołkach, a najczęściej to siodłał Sokoła i znikał na całe noce, szarpiąc się z wiatrem, galopem hen przez lasy i łąki całej okolicy…

Odcinek 2

Zaraz po śniadaniu pan Sierakowski wezwał Antoniego do dworu. Młodzian ukłonił się panience Annie siedzącej na ganku, ta jednak nawet na niego nie spojrzała. Nie zdążył wejść do salonu, już w dużej dworskiej sieni spotkał pana Stanisława. Polecono mu, aby jak najszybciej pojechał do miasta odebrać jakiś ważnych gości. Matka Antoniego, pani Aniela, niosąc czystą bieliznę stołową do dworu, upomniała serdecznie syna by wpierw zmienił koszulę, na ciut odświętniejszą. Na co, pokręcił nosem, ale wedle synowskiego posłuszeństwa i świętego spokoju, które równie miłował jak konie, poszedł i zmienił. W bramie zobaczył czekającą na niego Hanusię. Przekręcił oczami, zachrząkał i pilnował języka, aby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego. Zapytał tylko, co tak stoi i się gapi jak strach na wrony w polu?

Hanusia, to prawie beztroskie stworzenie. Zawsze pogodna i uśmiechnięta. To biedne dziewczę myśli, że Bóg obdarzył ją największym szczęściem na świecie, a świata to ona w ogóle nie znała, jakim jest służenie i pomaganie panience ze dworu. Jak z fartuszka sypała zawsze dobrym słowem i żartem jakimś, dobrotliwa i gadatliwa. Głośna jak skowronek w maju i łagodna jak młode jagnię. Serce miała poczciwe i szalenie oddane panience. Stąd nikt nie śmiał nazwać jej nigdy Hanką czy nawet Hanią. To była po prostu Hanusia. A nie miała łatwej służby przy panience Sierakównej, bo ta więcej wymagała opieki niż pomocy. Antoni, jako, że był samotnikiem, towarzystwo Hanusi znosił z trudnością, choć prawie zawsze i tak w końcu sprawiła, że i on się uśmiechnął.

– panie Antoni, piskliwie zaczęła Hanusia, ja z panem do miasta muszę jechać!

– No widzę, że na psie nie pojedziesz, jeno mi tylko jaki okruch na kufrze zostawisz to pożałujesz.

– Oj pana Antoniego to jak zwykle wilk jakiś we śnie za nogę złapał.

– Sieć i nie gadaj na próżno bom niecierpliwy.

Pierwsze dwa pacierze, rzeczywiście udało się Hanusi milczeć. Ale ile można?! Antoni ulitował się nad dziewczęciem i od niechcenia zapytał:

– A panienki zdrowie jak?

Z dziewczyny wtem, jak skarby z otwartej skrzyni wysypała się opowieść, którą Antoni znał i słyszał już wiele razy. Przytakiwał i zamyślał się jak zawsze, nad zdrowiem dziedziczki nieszczęśliwej.

– Oj biedna panienka Anna, biedna. Jadę właśnie, bo umówiona jestem z księdzem Michałem, który ma nowe powieści i historie w książkach zamknięte dla naszej Anny. A ona nikogo nie pozwoliła do miasta po książki puścić, jak tylko mnie!

Hanusia z dumą wypięła pierś młodą, tak, że omal nie spadła z powozu. Zaśmiał się Antoni i powinszował jej zaufania, jakim darzy ją dziedziczka. Zamyślił się, bo toć nadarzyła się okazja, żeby zapytać ojca Michała o sny, co to go męczyły już od dłuższego czasu. Popędził konie. Zbliżali się do małej leszczyny. Przy której prosto droga prowadziła do miasta, a gdyby konie w drugą stronę od leszczyny popędził, dojechałby do Słomianek, wsi niedużej również należącej do majątku Sierakowskich. Na horyzoncie pojawiło się kilku piechurów. Antoni skupił wzrok i zacmokał z niepokojem.

– Hanusia jak zbliżymy się do tej zgrai, cichaj i ani pary z gęby, bo nie podobają mi się oni. Wyglądają jak ci, co chodzą po wsiach i dziwne nauki głoszą.

Wtem jednak pies czy licho wpadło pod koła powozu, sprytne konie stanęły dęba, tak, że Hanusia tym razem, spadła z powozu…

Maria Domańska

Komentarze (0)

Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentrzy.

Wypowiedz się na temat wpisu