o B o g u,   ś w i e c z k a c h   i   M a r i i   M a g d a l e n i e

Bóg jest wszędzie.

Takie zdanie ostatnio, ktoś wyrzekł. Niby nie do mnie. Ale do mnie. To taka oczywistość, którą trzeba przypominać. Bo Bóg jest wszędzie. Wtedy, kiedy jadę jak kretynka i zastanawiam się kto mi dał prawo jazdy. Wtedy, kiedy zupełnie coś mi nie wychodzi, choć bardzo się starałam. On jest, gdy boli, gdy chcę się skulić w kłębek smutku i przygnębienia. On jest we wszystkim. Nawet jeśli Go o to nie proszę, bo jestem zbyt skupiona na sobie. On jest. W kwiatach i w odbijającej słońce szybie. W spotkaniu z bliską mi osobą. W dobrej sałatce i butelce różowawego, słodkiego wina. On jest, gdy smażę całkiem dobre placki. On jest, gdy ktoś umiera, gdy ktoś się rodzi. On jest w każdej sekundzie życia.

A człowiek ciągle idzie przez życie jakby to były ćwiczenia. Ciągle próbuje, sprawdza, jak żyć. Jakby miał do wyboru rozmaite opcje.

Najgorzej, gdy udaje. Bóg jest też przy tym udawaniu. I wyciąga zawsze Swoje wszechmogące dłonie. Chce z tego teatru wyciągnąć człowieka. Zwłaszcza z udawania. Czasem wtedy, gdy dostaję po głowie. Czasem wtedy, gdy wali się jakieś kolejne wyobrażenie. Czasem szturcha przez małe, duże cuda, które ratują z opresji. A czasem po prostu czeka. Aż człowiek przestanie udawać i zacznie szukać prawdy o sobie.

Życie to nie ćwiczenia ani próbny egzamin. To nasze istnienie jest jedne, niepowtarzalne. Jak świeca. Teraz jeszcze płoniemy. Czasem jaśniej, kiedy indziej mniej żarliwie. Stoimy twardo na ogarku świata. Ale kiedyś płomień zgaśnie. Nie będzie drugiej szansy, żeby tak płonąć. Och, nie chcę was zasmucać. Szczególnie, że są wakacje i winniśmy odpoczywać i nabierać sił na jesień. Nie czujcie się zasmuceni! Toć perspektywa zgaszonej świeczki nie powinna nas przerażać. No chyba, że nie żyjesz, a udajesz.

Dziś w liturgii wspominamy bezwzględnie kogoś wyjątkowego. Maria Magdalena to jedna z najbardziej współczesnych postaci z Ewangelii. Mało kto jest tak bliski współczesnym dylematom, pokusom i życiu po prostu. Była sobie dziewczyna. Prawdopodobnie piękna. Taka, że hej. Nie była szczęśliwa. Grzeszyła. Może w ciszy swej udręczonej duszy, głośno wołała do Boga o ratunek. Może niepewnie prosiła o miłosierdzie. Znacie tą historię. Ona w końcu stanęła w prawdzie o sobie. Doświadczyła ogromnej miłości, wiadomo. Ale przestała udawać, że żyje. Już nie eksperymentowała. A może tak, a może śmak. Zaczęła żyć. I co? Po Zmartwychwstaniu. Powtarzam, zaraz po Zmartwychwstaniu Chrystus wybrał ją, aby to ona pobiegła do uczniów i powiedziała im, że Jezus żyje. Maria Magdalena musiała być na serio piękną kobietą. Ona była piękna, pięknem Boga. Ona musiała całą sobą uwierzyć, uznać i przyjąć, że Bóg jest wszędzie.

Maria Magdalena była taką świeczką, która już prawie gasła. Już prawie traciła bezpowrotnie płomienie swego „życia nie życia”. Ale ciemność jej nie zwyciężyła. Przestała traktować życie jak próbę, jak ćwiczenia. Trzeba mi i tobie zauważać Boga wszędzie. W bólu zęba, spóźnieniu męża, przypalonej zupie, w bezchmurnym niebie i malinach. To dobry początek do przyjmowania życia prawdziwie. A nie jak ćwiczeń przed życiem.

Komentarze (0)

Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentrzy.

Wypowiedz się na temat wpisu