Odcinek 5, Odcinek 6

Odcinek 5

Jak tylko pan Monsier na horyzoncie zobaczył państwa Sierakowskich, zaczął swą grę aktorską.

– Witam was moi drodzy! Bonjour! W swoich progach wyglądacie jeszcze zdrowiej i piękniej niż w italijskim słońcu! Nadmienić tu trzeba, że owego osobliwego Francuza, państwo Sierakowscy poznali w Italii, o którym pobycie później szerzej napomkniemy.

Ukłonił się pan Monsier i ucałował dłoń pani Katarzyny. W ogólnej radości państwo w raz
z gościem udali się do sali jadalnej, gdzie unosił się już zapach barszczu i pieczonych przepiórek.

– Dziękuję ci Antoni, jak żeś sprawnie gościa przywiózł. A gdzie się Hanusia podziała?

Hanusia zeszła oczywiście z powozu przed wjazdem do wsi aby nikt nie ważył się donieść państwu, że rozsiadła się w powozie razem ze znakomitym gościem i teraz podbiegła do dworu bo już ckniło się jej do panienki Anny. Ale wpierw postanowiła zajrzeć do kuchni, żeby złapać choć pajdę chleba i opowiedzieć służbie o wizycie gościa.

Pani Katarzyna poleciła Antoniemu, żeby pomógł Hanusi skrzynię z książkami Annie zanieść, ale to zanim wniesie kufer i bagaże znakomitego pana do gościnnej izby w południowym skrzydle. Antoni posłusznie zaniósł bagaże i wrócił po książki. Nie chciał iść sam do Anny, bo wiedział, że to nie wypada. Hanusi jednak nie było blisko, jakby ją co wciągnęło. Pan Sierakowski wychodząc właśnie z izby jadalnej zobaczył jak Antoni dziwnie ociąga się z tymi książkami i aż zaśmiał się.

– Antoni dziecko! Już ty przecież jak brat naszej Annie, idź i nie wstydź się nic, zanieś jej książki i nie czekaj na Hanusie bo już pewno gdzie ją wcięło.

Antoni posłusznie spuścił głowę. Pomyślał tylko, że skaranie boskie z tymi babami. Tyle zachodu zawsze z tą etykietą. Ile to trzeba myśleć, czy aby byle panienki nie urazić, żeby dobrze się zachować. W takich momentach wiedział dobrze, dlaczego kochał ciężką pracę i konie. Jednak zamyślił się, że wcale nie chodzi mu tylko czy wypada mu samemu do pokoju panny Anny wejść. Nie chciał jej przestraszyć. Zasadniczo wiadomo było, że Anna boi się wszystkiego i wszystkich. Dawno już nie mieli sposobności widzieć się w domowych warunkach i nie wiedział czy znowu nie wpadnie w jaki szał. A może będzie spała albo może Hanusia już ją wzięła na spacer? Westchnął ciężko i chciał nie chciał wziął skrzynie z książkami i zapukał do północnej izby. Odzewu nie było, a jak miało być jak panienka Anna niemową się stała?! Delikatnie jak tylko umiał, uchylił drzwi i popychał je trzymając przed sobą skrzynię.

Pokój Anny był bardzo jasny. Po lewej stronie stało duże łóżko, niezasłane, jakby dopiero kto na nim leżał. Obok duża szafa, toaletka i sekretarzyk, a na nim w nieładzie przyrządy do pisania. Duży dywan przykrywał prawie całą podłogę. Po prawej stronie stał stół, a na nim obok sterty książek, ustawiono w wazonie polne kwiaty już nie świeże ale wciąż piękne. Duże okno było otwarte na oścież, wiatr szarpał bieluśką firanką. Na tarasie przy pokoju stał bujany fotel i mały stolik herbaciany. W pokoju obok okna stał drugi fotel upleciony, nie bujany, zawalony sukniami i niewieścimi fatałaszkami. Kominek nie oczyszczony. Antoni pomyślał, że Hanusia za taki bałagan powinna dostać parę batów.

Pokój pachniał miętą. Anny nie było, a przynajmniej tak myślał Antoni. Wszedł dziarsko i rozejrzał się za miejscem odpowiednim na pakunek. Podszedł do stołu i postawił pod nim skrzynię. Już miał wychodzić, ale zerknął na porozrzucane po stole księgozbiory. Tytuły nic mu nie mówiły, chciał tylko dotknąć. Wziął do ręki jedną z książek. Czy tu jest wiedza? Czy tylko jakie niedorzeczne babskie historie? Czy rzeczywiście warto te książki tak czytać? Ocknął się, że czas najwyższy do roboty wracać. Odłożył szybko książkę i odwrócił się na pięcie. Gdyby był niewiastą, zapewne zapiszczałbył w niebogłosy. A że był mężczyzną, zaklął tylko w duszy. Za drzwiami siedziała skulona panienka Anna. Rzewne łzy płynęły jej po policzkach. Trzęsła się cała, twarz chowając w swoich białych jak śnieg, dłoniach.

– Matko Najświętsza! Panienko, to ja Antoni. Powoli podchodził do przerażonej dziewczyny, ale ona nie podniosła oczu.

– Nie bój się niebogo, to ja Antoni, syn Daniłowicza, przecież mnie znasz.

Anna jeszcze bardziej się skuliła, chciała aby jej ciało wtopiło się w ścianę pokoju. Była przerażona. Biedna, nie potrafiła nazwać co ją tak zatrwożyło. Przecież czy to nie Antoni, ten wesoły chłopiec, który wspinał się na gruszę by zerwać najładniejsze owoce?! Przecież Antoni był dobry, tylko po co on na tym koniu tak jeździ! Na samą myśl o koniu, Anna zaczęła wyć, podniosła się i spojrzała na Antoniego. Jej przerażone, spuchnięte oczy wbiły się w niego jak nóż. Jakby ostatkiem sił szarpnęła za drzwi. Antoni zrozumiał i w mgnieniu oka wyszedł, zamykając za sobą izbę. Anna rzuciła się na łóżko. Zasnęła, zanim przyszła do niej Hanusia. Antoni wybiegł ze dworu i co prędzej zajął się robotą. Choć długo jeszcze nie mógł wybić z głowy szkaradnego widoku panny Anny…

Odcinek 6

Minęło kilka dni odkąd Antoni niefortunnie przestraszył panienkę Annę. Jednak winy w sobie nie nosił, a litość go tylko ogarniała na samą myśl o niebożęciu. Z resztą niewiele spraw zajmowało myśli Antoniego, chyba że związane były z robotą. Wrzesień we dworze mijał pod znakiem ostatnich zbiorów i gromadzenia zapasów na zimę. Wszystko też obracało się wokół gościa z Warszawy, którego państwo Sierakowscy na rękach prawie nosili. A pan Monsier chodził tylko po gospodarstwie, prawie w ogóle z nikim już nie rozmawiał, a i nikt z nim za bardzo nie chciał gadać. Notatki tylko jakieś robił i kazał przynosić sobie co rusz inne zioła. Na Annę chyba sama obecność nowego doktora już dobrze robiła, bo nie chciała z nim w ogóle przebywać ale ponoć lepiej się czuła. Częściej też ją widywano na spacerze z Hanusią lub jak siadały na północnym tarasie z książką lub rysownikiem.

Niedziele w majątku były nader spokojne i ludzie naprawdę odpoczywali jak Bóg przykazał. Antoni nie lubił niedziel. Nie lubił siedzieć za stołem i pleść o niczym ważnym, a i o ważnych sprawach prawić nie lubił. Znikał tedy na całe poranki na Sokole, wracał albo i nie, na obiad. Po obiedzie zaś szedł niezależnie od pogody pod starą kapliczkę za strugami. Było to miejsce trochę owiane jakąś rodową tajemnicą Daniłowiczów. Antoniego ciągnęło do kapliczki mimo, że pobożność jego była raczej tradycyjną niż z serca wypływającą. Dziwili się trochę rodzice i ziomkowie Antoniego, że też piechotą a nie wierzchem do kapliczki się udaje. Kawałek przecież był do przejścia, najpierw przez wieś całą, później trzeba było przy małej leszczynie skręcić, później hen ze trzy pacierze wzdłuż lasu do dróżki wąskiej, którą to do Słomianek można było dojść. Kapliczka była nie za duża drewniana, w niej figura Chrystusa pokrwawionego, umęczonego, który patrzył częściej na ptaki i zwierzynę niźli na ludzi w tym miejscu. Za kapliczką był młody las, za tymże lasem zaś rozciągał się cmentarz. Do cmentarza jednak stanowczo lepsze od drugiej strony dojście było, a nie tak na około jak to Antoni zwykł chodzić. Chadzał więc w niedziele do tej kapliczki Antoni. Ale czy się tam modlił, czy co robił to nikt tego nie wiedział i nie pytał. Wszyscy wiedzieli, ze Antoni w samotności lubił czas spędzać i szanowali to, choć dziwili się. A pan Ignacy i pani Aniela to po cichu nawet martwili się o synowca, bo czas był już aby swoją rodzinę założył, a nie włóczył się Bóg wie gdzie.

Koniec września wypadał właśnie w niedzielę. Gromada cała o świcie ruszyła do miasta na Msze Świętą. Mszy świętej wysłuchawszy, udawano się na śniadanie i zasłużony wypoczynek. Antoni swoim zwyczajem konia okulbaczył i pognał z Sokołem prawiąc o robocie. Coś jednak wisiało w powietrzu i Sokół to czuł, bo iście galopować nie chciał. A w powietrzu nic innego jak burza się zbierała. I przyszła zaraz po południu, gdzieś jak zegar w salonie państwa Sierakowskich wybił pierwszą. Wiatr się tęgi zerwał, parobcy rozpierzchli się po gospodarstwie pozamykać okiennice i pochować sprzęty. Ciemność nad Sieraków przyszła prawie grobowa, a deszcz lunął jakby wiadrami z nieba sami Aniołowie pańscy wylewali. Z nad Wisły, a do rzeki było jeszcze bardzo, bardzo daleko, jeszcze ciemniejsze chmury nadciągały, które ryczały i wyły jakby niebiosa otworzyły swe straszne podwoje. Pani Daniłowiczowa załamała ręce nad robótką, która w ogóle jej nie szła.

– A tego hulaki nie ma, Panienko Najświętsza weź w opiekę syna naszego, żeby mu zwierz czy licho jakie podczas burzy nie wylazło i żeby szczęśliwie do domu wrócił.

– Co to on dziecko i nie widzi, że burza idzie? Ja też już siły nie mam do Antka naszego. Pracowity i dobry, ale mruk taki, że żal chłopaka. I powiem ci matka, że mam pewien koncept co do niego, ale to wpierw musze się z panem rozmówić.

Antoni wracał właśnie od strony Słomianek i widział, że niebo ciemnieje w oczach. Przyspieszył ale nie martwił się, toż przecież z cukru nie jest ulepiony i deszczu się nie bał. Zaklął tylko, że nie zdąży przypilnować służby, czy stodoły i spichlerze dobrze pozamykają. Burza jednak okazała się być groźniejszą i z mało spotykaną siłą porywała wszystko na co natrafiła. Deszcz ustał ale pioruny dalej wbijały się w ziemie jakby chciały ją na poły rozerwać. Antoni pędził cały mokry, do świętej Panienki uciekając się aby gospodarstwo w swej opiece miała. Gdy wpadł od strony czworaków do Sierakowa usłyszał tylko krzyki: gooreeee! Goooreee! Płonął dach jednego z chlewu. Parobcy starali się jak mogli gasić płonąca strzechę ale ta już prawie cała stała w ogniu. Antoni szybko rozrządził, jednych do wyprowadzenia trzody, drugich do gaszenia. Sam porwał pledy z sieni przy rządcówce, wylał na nie wodę co ją ludziska we wiadrach poznosili, złapał wóz i podciągnął go pod płonąca oborę. Nie był to wysoki budynek więc z wozu wskoczył na dach i zawołał jeszcze dwóch do pomocy aby z nim mokrymi pledami ogień gasili. Szczęśliwie żadna ze świń nie zdechła, jednak wiadomym było, że chlew trzeba będzie odbudować. Antoni nie poczuł nawet, że ogień pokąsał go po ręku. Dopiero jak wszystko ucichło i gromada zaczęła się rozchodzić do chałup, zaczęła go ręka palić. Pan Sierakowski zaraz chciał wzywać doktora, Monsiera, który przecież medycyny się w zagranicznych szkołach uczył i na pewno pomoże Antoniemu. Ale hardy młodzieniec ani myślał od doktora pomocy przyjąć.

Wszyscy, którzy widzieli jak Antoni ofiarnie rzucił się chlewy ratować o niczym innym nie mówili przez najbliższe dni. Antoni nie czuł, że co wyjątkowego zrobił. Spełnił tylko swój obowiązek, a obowiązki spełniał najlepiej jak potrafił. Z racji, że oparzenie nie było wcale małe jakby chciał bohater pożaru, Antoni pod przymusem zwolniony był na tydzień z prac ciężkich. Oj gdyby jego rodzice i państwo Sierakowscy wiedzieli jakim cierpieniem było dla niego to zwolnienie. Od świtu do nocy Antoni obchodził całe gospodarstwo, folwark, stajnie, stodoły, chlewy i spichlerze, warzywniak i sady, stolarnie i zachodził nawet do pralni. Gdy tak obchodził już chyba drugi raz sady, Antoni zdecydował, że to już ostatni dzień jego odpoczynku i od jutra stanowczo wraca do pracy.

Dzień był wyborny. Powietrze dawno już jesienne ale rześkie i miłe do spacerów i prac wszelkich jakie teraz były w gospodarstwie. Antoni zapatrzył się na ogród i pozdrowił dzieciaki wracające z lasów z koszami pełnych dorodnych borowików i koźlarzy. Za dziećmi przez sad biegły dziewczęta wiejskie z ziołami zerwanymi do suszenia. Dziatwa głośna i radosna pobiegła do swoich zajęć. Antoni usiadł pod jedną z jabłoni i przymknął oczy. Coś ciągnęło go za rękaw. Mały Bartek od Maciejów postanowił przeszkodzić Antoniemu w drzemce.

– Czego?

– Anteeeek, no weź, no weź!

– Czego się pytam?

– No weeeeź opowiedz mi jak to było z tym pozalem, bo Kaśka od Staśków, powiedziała, ześ ty na koniu, wjechał, złapał wiadlo wody i sam ugasiłeś caaały pozal. Antoni zaczął się zdrowo śmiać.

– Oj pachole głupie, pożar gasiliśmy wszyscy i nie gadać mi już o tym bo złoję skórę, już cie tu nie ma, do roboty! Odepchnął ręką malucha i wstał, żeby wrócić do stajni obrządzić Sokoła. Skręcił jednak w malinową alejkę.

Maliny z Sierakowa były znane ze swej wyborności i słodkości, a owocowały długo i obficie prawie każdego roku od lipca do września. Alejka ciągnęła się na kilkadziesiąt kroków i zapraszała zapachem słodyczy owoców. Antoni złapał garść i wytężył słuch. Usłyszał śpiew. Jak matkę kochał, słyszał śpiew dziewczęcy. Ciekawość popychała go dalej w alejkę. Sam nie wiedział czemu ale schylił się trochę i zaczaił w malinowych krzakach jakby miał na ptactwo jakie polować. Jednak nie doszło jego śledztwo do końca bo swoją wielką i ciężką stopą wlazł na gałęzie suche, ułożone pewno przez ogrodnika. Hałas musiała usłyszeć istota śpiewająca, bo ucichło wszystko, a Antoni nikogo ani niczego nie zobaczył. Wrócił więc czym prędzej do stajni, pomóc przy koniach…

Maria Domańska

Komentarze (0)

Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentrzy.

Wypowiedz się na temat wpisu