Jurek idzie do wojska, odcinek VI

Józef odstawił rower pod jabłonkę. Przed domem czekała na niego zapłakana Maria z Heleną i bliźniętami. Odchrząknął i zwrócił się do nich smutno: no i pojechał Jurek do wojska. Usiadł na schodkach przed gankiem. Od razu Bolek wgramolił mu się na kolana i wtulając się w silne ramiona ojca zapytał:

– tato, a ty tez byłeś w wojsku?

– Byłem synek, byłem

– a jak jest w wojsku?

Józef zamyślił się, pogłaskał syna i wbił wzrok w ziemię. Na głos powiedział, że kiedyś może im opowie, a w duchu przewinął mu się straszny rok 1946 w Bieszczadach. Miał osiemnaście lat. Choć dokładnie daty swojego urodzenia nie był pewien. Księgi z parafii w Mieszczółkach spłonęły podczas okupacji niemieckiej w trzydziestym dziewiątym. A jego rodzice zmarli dość młodo. Skończył kilka lat szkoły podstawowej. Ledwo umiał czytać i pisać. W domu piszczała bieda, ale nie brakowało w nim miłości. Bóg i praca była na pierwszym miejscu. Wojna chciwie chciała to zmienić. I w wielu domach zmieniła. Zachłannie zabrała pracę i wiarę w Boga, ale nie w domu Świerków. Józefem właściwie opiekowała się babcia Stasia, dobrze ją pamiętał. Babcia urodzona tak dawno, podobno po powstaniu styczniowym, co oczywiście było tylko prawdopodobne, ale kto zabroni wierzyć w to dziecku. W każdym razie Józef pamiętał jak babcia Stasia, starowinka pokulona mawiała, że gdy Boga wpierw nie postawimy przed sobą, to wszystko inne o kant rzyci potłuc można. Babcia zmarła zaraz po tym jak wrócił z wojska. A Józef i tak był wdzięczny za wszystko. Za rodziców, choć ledwie ich pamiętał, za brata i za babcię. I choć czasem zwyczajnie brakowało chleba, to w domu Świerków nie złorzeczono i nie bluzgano. A przynajmniej nie na Pana Boga. Tylko na bolszewików i Niemców. Zanim rodzina Świerków zdążyła odetchnąć po zakończonej wojnie, Józefa wzięli do wojska. Tak jak tysiące innych chłopaków z jego rocznika.

Józek teraz gdy wracał przez marcjankowe łąki z przystanku myślał właśnie o tych swoich latach młodzieńczych, które wyraźnie stracił na rzecz Wojska Ludowego. Wysłali cały ich oddział w bieszczadzkie lasy. Marzli tam i biedowali. Płakali z zimna i głodu. Ale, któż tam się nimi przejmował. Lecz nie warunki wojskowej służby były najgorsze. Nawet nie gburowaty oficer, który w wojnę szmuglował co się dało, sprzedawał złoto, informację i ludzi, a po wojnie dziwnym trafem szybko robił karierę wojskową. Oficer głupszy był od buta z lewej nogi, ale na znęcaniu i dokuczaniu się znał. Był jednym z wielu, któremu wystarczyło dać nie wielką władzę nad małym oddziałem przestraszonych dzieciaków, a wylazł z niego łajdak i ścierwo. Józek nie był z tych co od razu dał się łamać. I może właśnie przez to przełożony nękał go bardziej niż innych. Jednak nie o tym myślał Józef gdy łzy leciały mu po policzkach. Myślał o broni. Zimnej, wytartej i widocznie wysłużonej. Myślał o kulach wystrzeliwanych w niebo, lub w drzewa. Nigdy nie miał pewności, czy jednak kogoś nie trafił. Nigdy nie mógł do końca wiedzieć, czy któraś z kul nie trafiła jakiegoś równie młodego chłopaka w podartym, skompletowanym mundurze, równie głodnego i zmarzniętego. Józkowi jeszcze długo po wojsku śniły się ciemne postacie przewijające się po lesie. Śniły też mu się twarze młodych chłopaków ciągniętych jak zwierzęta, wyzywanych od zdrajców narodu. Widział ich smutne oczy, które powoli zaczynały wierzyć w to, że są zdrajcami. Ale widział też oczy, choć zakrwawione i chmurne to pewne. Pewne tego, że to oni walczą za Ojczyznę. Pewne noszonego munduru i śmierci. Pamiętał też, że te oczy nie oceniały, ani jego i innych młodych szeregowych, ani nawet generałów. Oczy te pewnie szły na tortury i śmierć.

Józef i Maria bardzo bali się o Jurka. Wiedzieli jak patrzy z uznaniem na mundury żołnierzy stacjonujących w Siedlcach. Bali się, o niego tak zwyczajnie po ludzku, jak rodzice o dziecko, które poszło w nieznane. Postanowili wspólnie, że dopóki Jerzy nie wróci, będą codziennie odmawiali za niego różaniec. Chcieli nawet już zacząć, żeby zdążyć przed wieczornym obrządkiem ale z dumania wyrwało ich wesołe „dzień dobry” zza płotu.

– Dzień dobry! Jest Jurek?

Maria pierwsza ocknęła się z zamyślenia i zwinnie podniosła się aby zobaczyć, kto pyta o syna.

– Dzień dobry, pani Marysiu. Po raz trzeci miękki, dziewczęcy głos obudził Świerków, którzy jakby zastygnięci na gankowych schodkach czekali nadejścia wieczoru.

Basia? Basia dziecko, a Ty tu z Limanowej aż przyjechałaś do Jurka?

Basia lekko zaczerwieniła się i pokazując na obładowany bagażnik roweru szybko odrzekła:

– do ciotki Janki Michalikowej jadę, obrusy do obszycia wiozę, bo ma nową maszynę!. Obiecałam kiedyś Jurkowi, że go odwiedzę, zanim do wojska pójdzie, a on obiecał mi, że do roweru zajrzy, bo strasznie mi skrzeczy. Basia trochę się zawstydziła ale Maria po kobiecemu wszystko zrozumiała, i jeszcze bardziej zabolała ją rozłąka z najstarszym dzieckiem.

– Tata właśnie odprowadził Jurka na przystanek. Jurek poszedł do wojska. Helena wpatrzona w Basię postanowiła oszczędzić koleżance brata dalszej rozmowy.

Basia oparła się o rower, na sekundę wbiła wzrok w ziemię. Zacisnęła zęby, wyprostowała się. Nie chciała by rodzina Świerków zauważyła, że w kącikach jej zielonych oczu pojawiły się łzy. Od dawna Jurek jej się szalenie podobał. Lubiła jego kanciasty nos i włosy, które latem były w kolorze dojrzałego żyta w słońcu. Znali się z zabaw, które urządzali strażacy po remizach okolicznych wsi. Czasem jeździli tym samym autobusem do Siedlec lub Łukowa. Mieli mnóstwo wspólnych znajomych. Jak to na wsi. Przecież wszyscy się znali. Koleżanki trochę jej dokuczały, że taki chudy, że nie za bogaty. Basia też nie pochodziła ze szczególnie majętnej rodziny. Doskonale wiedziała, że najlepiej jeśli po szkole wyjdzie za mąż i zostanie krawcową jak większość kobiet w jej rodzinie. To nie tak, że nie miała ambicji. Bo cóż to jest ambicja? Przecież będzie dobrą krawcową. Chciała normalnego życia. Z mężem, z dziećmi i małym domkiem z ogródkiem. Jednak nie chciała byle jakiego męża. Chciała Jurka. Bo Jurek miał to coś czego nie mieli inni chłopcy, których znała. Średnio tańczył, popijał, popalał. W tym nie różnił się od innych Jurków czy Zdziśków. Chodził w za dużej marynarce i w śmiesznej czapce od wujka z Warszawy. Był zwyczajnym chłopakiem ze wsi, ale Jurek rozmawiał. Jerzy Świerk umiał sklecić więcej niż trzy sprośne zdania na temat jej okrągłych pośladków. Pytał, opowiadał, wyrażał swe zdanie. Może nie zawsze odważnie, może nie zawsze się z nim zgadzała, ale uwielbiała to w nim. To, że zawsze można z nim było porozmawiać. Jurek miał jakąś iskrę w oku. Basia wierzyła, że tylko ona to widziała, i że ta iskra żarzy się właśnie dla niej. I teraz kiedy to natechała się tym starym składakiem tyle kilometrów, kiedy sama zgłosiła się żeby przywieść do ciotki te cholerne obrusy, to Jurka nie ma.

Basia pożegnała się grzecznie i odjechała do ciotki Janki Michalikowej. Miała u niej przenocować bo raniutko ma jechać do Siedlec coś tam od kogoś odebrać. Basia zawsze chętnie zgłaszała się do takich wycieczek. Teraz dużo się mówiło o strajkach, pochodach i ogólnie o „Solidarności”. Tym bardziej cieszyła się, że może jechać do miasta. Przecież zawsze mogło wydarzyć się coś ciekawego. Zasępiła ją tylko myśl, że nie pożegnała się z Jurkiem, że nie dali sobie żadnego słowa, że on tak po prostu poszedł do wojska.

Emilia Sz.

 

Maria Domańska

Dobre Historie zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci

 

Komentarze (0)

Ten wpis nie posiada jeszcze żadnych komentrzy.

Wypowiedz się na temat wpisu